Jakieś półtora roku temu, pisałam Wam o tym, że mój pierworodny jest na adaptacji w żłobku. Dzisiaj jest dzień, kiedy moje drugie dziecko także rozpoczyna swoją żłobkową przygodę. Jak mi z tym? O dziwo chyba trudniej, niż było z Maksem. Jakoś tak mi się wydaje ten mój Kubuś malutki… I mam wrażenie, że bardzo, ale to bardzo mnie potrzebuje non stop. A jak jest naprawdę? Przekonajcie się 🙂

Pierwszy dzień w żłobku

Kiedy pierwszy raz poszliśmy do żłobka, myślałam że spędzę z nim te pierwsze dwie godziny, jakie były przeznaczone na adaptację. Ale… Plany planami, a życie życiem. Uwierzcie mi, że posiedziałam z Kubusiem 45 minut, w międzyczasie uzupełniając dokumenty, a mój synek w tym czasie tak pięknie się bawił, że panie w żłobku po prostu kazały mi sobie pójść i wrócić za godzinę. 😀 

Tak więc…  lekko oszołomiona, ale wyszłam. Szłam przed siebie i powiem wam, że było mi tak bardzo, ale to bardzo dziwnie iść sobie ulicą i mieć dwie wolne ręce. 😀 Nie musieć pilnować ani starszego, ani młodszego… 

W pierwszej chwili oczywiście chciałam pójść na zakupy, przygotować coś na obiad, załatwić to, co trzeba było załatwić, a wcześniej nie było czasu. Ale chyba Opatrzność nade mną czuwała, bo w pierwszej kolejności zadzwoniłam do mojego męża. A ten mój mąż, głos rozsądku w naszym związku, powiedział mi, że mam po prostu, najzwyczajniej w świecie iść na kawę. No to poszłam i wiecie co? Fajnie było!  Chociaż nie powiem, gdzieś tam z tyłu głowy miałam lekkie wyrzuty sumienia, że nie robię nic konstruktywnego.

Chwila dla mamy

Po krótkiej rozmowie z koleżanką pojawiła się we mnie dodatkowo taka refleksja, że nie wykorzystujemy takich prezentów od losu, jakimi jest np. taka wolna godzina. Bo przecież zawsze jest coś do zrobienia, zawsze jest coś do nadgonienia. Szczególnie my, mamy, tak właśnie mamy, że gdzieś tam w głowie włącza nam się tryb: “Dzieci, praca, dom, obowiązki…”. I czasami naprawdę zapominamy o sobie. O doładowaniu akumulatorów, odpoczynku, zadbaniu o siebie. 

Zapominamy o tym, że my też jesteśmy ważne. A przecież jesteśmy i to bardzo. I nasze potrzeby również. Warto więc o sobie pamiętać, bo jeśli zadbamy o regenerację, to będziemy miały siłę, by ogarniać tę całą naszą domową i zawodową rzeczywistość. Będziemy też czerpać z tego większą radość.

Pozwólmy dzieciom na niezależność

Kiedy tak siedziałam na tej mojej podarowanej od losu kawie, w głowie miałam obraz bawiącego się Kuby: takiego samodzielnego, niezależnego, nie potrzebującego mamy. Cudownie było popatrzeć na moje dziecko podczas jego interakcji z innymi dziećmi. Widzieć, jak się bawi, jaki jest ciekawy świata, jak się tym odkrywaniem nowości cieszy, jak chce wszystkiego dotknąć… Naprawdę byłam z niego bardzo, bardzo dumna. 

Ciekawym doświadczeniem było też to, że on wcale mnie nie potrzebował. Nie potrzebował, bym była tuż obok niego cały czas, chociaż wcześniej byłam przekonana, że tak właśnie będzie. I tak sobie myślę, że czasami może to być trudne dla niektórych mam. Ta świadomość, że dzieci nie potrzebują nas non-stop. Że te małe człowieczki mogą być radosne i szczęśliwe, kiedy mamy znikają z pola widzenia. Ciężko może być dać im tę wolność i przestrzeń, ale uważam, że to klucz do wychowania ich na niezależnych dorosłych.

Bo przecież jeśli nasze dziecko, nawet takie bardzo małe, chce poznawać świat, to musi ono czuć się na tyle bezpiecznie, że nie boi się ani świata, ani ludzi. I jednocześnie oznacza to, że jako rodzice dajemy mu wszystko, czego potrzebuje: miłość i właśnie poczucie bezpieczeństwa. 

A te dwie rzeczy: miłość i poczucie bezpieczeństwa są według mnie najpiękniejszym podarunkiem, jaki możemy naszym dzieciom ofiarować. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.