Podobno zdarzają się w każdym. Całkiem możliwe, że tak jest. Jak wychodzić z nich zwycięsko? Kiedy i jak walczyć? A kiedy się poddać?
Ciężko na te pytania odpowiedzieć. Pewnie potrzebna byłaby do tego wiedza psychologiczna. Może doświadczenie terapeutyczne? Nie ukrywam, że jednego i drugiego mi brakuje- jestem zwyczajną, przeciętną kobietą. Mimo wszystko, chciałabym się nad tym tematem pochylić, bo może i Wy dodacie coś od siebie i będziemy mogli podyskutować na ten temat.
Wydaje mi się, że często do kryzysu w związku dochodzi wtedy, gdy zapominamy o tym, że razem mamy tworzyć drużynę do zadań specjalnych (czyt. wspólnego życia). Że razem powinniśmy stawiać czoła przeciwnościom i rozwiązywać problemy. Być dla siebie wsparciem, kiedy jest źle i dzielić się radościami, gdy jest dobrze. Aby tak było, powinniśmy pielęgnować naszą relację z partnerem na co dzień. Rozpoczynając od drobnych gestów, takich jak pocałunek na dzień dobry, muśnięcie dłoni, gdy przechodzimy obok czy uśmiech podczas ws pólnego posiłku, a kończąc na byciu szczerym i mówieniu o wszystkim, co nas trapi, a nie ukrywaniu przed druga stroną przykrych rzeczy, choćby nawet to ukrywanie było podyktowane troską o to, by jej nie martwić. Kiedy jesteśmy z kimś w poważnym związku, powinniśmy mówić sobie o wszystkim. Bo nawet jeśli coś ukryjemy z troski, to i tak druga strona wyczuje, że coś jest nie tak i tym bardziej będzie się martwiła. Przecież nas zna, jak nikt inny i będzie, po prostu będzie, wiedziała, że coś nas trapi.
Zresztą, już samo to, że z jakichś powodów nie mówimy o naszych problemach, jest według mnie sygnałem, świadczącym o tym, że w naszym związku nie wszystko jest tak, jak być powinno. Bo kto ma nas wesprzeć, jeśli nie najbliższa nam osoba? Skąd będziemy czerpać siły do walki czy rozwiązywania problemów?
Kryzys pojawia się chyba też wtedy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy w stabilnym związku i nie musimy już „starać się”, by zdobyć tę drugą osobę. A przecież chyba fajnie by było, gdybyśmy starali się dbać, imponować, przychylać nieba naszej drugiej połówce, jak w czasach, gdy dopiero się poznawaliśmy i zaczynaliśmy budować relację? Związek to nieustanna praca nad sobą i nad tym, co nas łączy. Kompromisy, poświęcenie (w granicach rozsądku oczywiście) i pragnienie, by zadbać o drugą stronę, pamiętając jednak też o sobie.
Nie może być tak, że to ja- chcąc utrzymać nasz związek- robię wszystko, co w mojej mocy, a on/ona nie widzi problemu lub nie chce nic z nim zrobić. Nie da się zbudować i utrzymać dobrej, zdrowej relacji, bazując na chęciach i ciężkiej pracy tylko jednej osoby. Nawet jeśli na początku nie widzieliśmy świata poza sobą i łączyło nas naprawdę głębokie uczucie, to trzeba o nie dbać.
Każdego dnia.
We dwoje.
Musi to być bardzo wyczerpujące i smutne, kiedy walczy jedna strona… Bo kocha, bo chce, by znowu było tak, jak dawniej, bo przecież przysięgała przed ołtarzem i nie były to słowa rzucane na wiatr…
Co zrobić, by zmotywować partnera do działania? Do podjęcia dialogu? A jeśli już się uda porozmawiać, to czy sama rozmowa wystarczy? A może trzeba odkryć, skąd się bierze to zaniedbanie z drugiej strony i wtedy dopiero zacząć działać?
Pytań jest mnóstwo, a odpowiedzi… z jednej strony brak, a z drugiej- tyle odpowiedzi, co sytuacji i ludzi… Myślę, że jedyne, co jest pewne, to to, że mimo wszystko trzeba pamiętać, by zadbać o siebie i nie zatracić się w walce z wiatrakami. Postarajmy się nie zgubić poczucia własnej wartości, godności i szacunku do samej/samego siebie. Oczywiście, może to być ekstremalnie trudne, gdy czujemy się odrzuceni przez kogoś, kto przecież akceptował nas takimi, jacy jesteśmy, ale jednak trzeba zrobić wszystko, by ochronić tę część siebie, która jest na zranienia bardzo podatna.
Pamiętajmy, że to nie bycie w związku warunkuje naszą wartość. Jesteśmy ważni, wyjątkowi i wartościowi, bo… Bo po prostu jesteśmy.